No i marsz miliona serc przeszedł ulicami Warszawy ale i przetoczył się po całej Europie. Światowe media komentują to wydarzenie na pierwszych stronach, porównując złośliwie (jakież one są stronnicze!) z konwencją pisu w katowickim Spodku…
Ale ja nie o tym, wracając autobusem (niezbyt wygodnym, niestety) do Świdnicy, przeglądałem Internet. Oczywiście eksplozja zdjęć ulic Warszawy ale też sporo relacji z pobitych rekordów, życiówek, górskich szczytów itd… Bohaterzy tych wydarzeń prężą muskuły na zdjęciach, błyskają białymi zębami i medalami jeśli takowe były. Przyznaję, że poczułem się tym zniesmaczony. Rok ma 360 dni na takie zmagania się z własnym organizmem czy stawania w szranki różnej maści zawodów. Marsz dla Ojczyzny, taki marsz zdarza się raz, prawdopodobnie raz w życiu, ten jeden raz można było (wiem, patetyczne ale nie znajduję innego określenia) podarować kawałek siebie Ojczyźnie, trochę zmęczenia, trochę dyskomfortu. A tu…. szkoda gadać aby nie powiedzieć za dużo.
Dla mnie ten dzień, to dzień bohaterów, bohaterów ulicy Warszawy, którzy już ciemnym rankiem wsiadali do mniej, bardziej komfortowych autokarów, niewyspani ale uśmiechnięci, radośni, godzinami jechali by stawić się na wezwanie wodza, OJCZYZNA GORE , przybywajcie! (tak, sienkiewiczowskie, pompatyczne itd. ale w takim jestem właśnie nastroju).
A na ulicach stolicy…To było niesamowite przeżycie iść razem, rozmawiać z każdym kto pojawił się obok, uśmiechać… My, Polacy nie jesteśmy znani z takiego luzu, zwykle spięci, patrzący na nieznajomych spode łba. Zawsze zastanawiało mnie zjawisko z górskich szlaków, póki spotykamy się w górach, pozdrawiamy się, uśmiechamy do siebie, ale już na parkingu po zejściu stajemy się normalni, znowu patrzymy spode łba, za uśmiech chętnie damy w mordę, bo czego się szczerzysz itd…
No więc na tym marszu byliśmy na szlaku, potężnym, szerokim, szlaku otwarcia, życzliwości, uśmiechu… I to było piękne.
Ale wracając do moich bohaterów, bohaterami byli wszyscy ale tacy super bohaterowie to ci, którzy zmagali się ze słabością własnego ciała, chorego, zużytego przez wiek… szli, powoli ale nieustępliwie, jechali na wózkach, widziałem takich, widziałem niewidomego trzymającego się plecaka przewodnika, widziałem też starszego pana, którego ciało zbuntowało się. Został błyskawicznie zaopiekowany i zabezpieczony. Tu pojawili się kolejni bohaterowie, ratownicy, lekarze, ratownicy piesi, na motocyklach, byli wszędzie gdzie trzeba było, policjanci, których było sporo błyskawicznie reagowali na nieprzewidziane sytuacje kierując pomoc i zabezpieczając miejsce. Nie było zbędnych gestów, była życzliwość, a nawet na drobne złośliwości odpowiadali uśmiechem.
Jak na przemarsz miliona ludzi, wszystko odbyło się spokojnie, gładko, bez jakichkolwiek szkód, nawet przy rzadkich tojtojkach ludzie stali w zdyscyplinowanych kolejkach, śmieci lądowały w koszach lub tuż koło nich, jednak obserwowałem, że najczęściej wracały do plecaka. Efekt, po przejściu miliona ludzi ulice były praktycznie czyste. Wygląda na to, że piękne wydarzenia generują piękne zachowania. Przypomniał mi się obrazek z protestów na Białorusi, słynne zdjęcie ludzi stojących na ławce, żeby coś tam zobaczyć w tłumie, stali na tej ławce…w skarpetach, a buty pod nią.
Powrót. Mimo długiego oczekiwania na autobusy, zmęczenia, tłumu, zero agresji, sprawne przemieszczenie strumieni ludzi, sprawne panowanie przez policję i służby marszałkowskie nad nadjeżdżającymi nieprzerwanym strumieniem autobusami, szybki załadunek ludzi i odjazd… Nawet na autostradzie kiedy tkwiliśmy w wielokilometrowych korkach w autobusie było wesoło, bez narzekań i tak właściwego nam utyskiwania…
Krótko mówiąc, dzień ten przyniósł ogromny ładunek dobrej energii wszystkim, także tym którzy przed telewizorami oglądali relacje z gęsią skórą na plecach 🙂
tekst: Zgredek
foto: w.s.