19 sierpnia 2022 – minęła rocznica śmierci Jurka Porębskiego.
Z niektórymi ludźmi to jest tak, że uważa się ich podświadomie za nieśmiertelnych. Kiedy jednak odejdą, zawsze to jest niespodziewane, jak grom z jasnego nieba.
Tak było z Jurkiem, przynajmniej dla mnie.
Niewielu ludzi, z którymi w życiu rozmawiałem, nie słyszało o Porębie, bywali tacy co nie wiedzieli kim był Teliga ale kim był Jurek doskonale wiedzieli, a często byli to ludzie nie związani ani z morzem ani z żeglarstwem.
Kim był Jurek? Nie będę powielał tu jego życiorysu, bo ten łatwo znaleźć w internecie. Za to napiszę kim był dla mnie, jak ja go odbieram.
Jurka poznałem w latach 70., on pracował w świnoujskim oddziale Morskiego Instytutu Rybackiego jako naukowiec, a ja w mieszczącym się kamienica bliżej portu, Muzeum Rybołówstwa Morskiego. Odwiedzaliśmy się wzajemnie, bo Jurek pracował z moim starszym bratem, więc ja odwiedzałem ich a oni wpadali do mnie, często z pomocą przy urządzaniu wystaw.
Jurek zawsze był człowiekiem pogodnym, trochę jowialnym, bez śladu zarozumialstwa czy jakiegoś kompleksu wyższości, mimo że już wówczas był znanym naukowcem ale i muzykiem oraz szantymenem.
Kilka lat później los rzucił mnie na pokład „Gopła” trawlera świnoujskiego armatora rybackiej floty dalekomorskiej. Statek ten dostał zadanie przetestowania nowej, w naszej flocie, metody połowu pławnicami oceanicznymi. Zamustrowałem tam jako mistrz przetwórstwa, pierwszy rejs próbny miał być przeprowadzony na Północnym Atlantyku w rejonie podzwrotnikowym. Ucieszyłem się bardzo widząc, że na pokład ładuje się tyczkowata postać Jurka, no- pomyślałem-będzie przynajmniej wesoło. I nie rozczarowałem się. Jurek okazał się świetnym kolegą, zapalonym brydżystą, no i oczywiście znakomitym gawędziarzem.
Kiedy omijaliśmy górą Biskaje, bo w zatoce szalał naprawdę groźny sztorm, którejś nocy rozpędzona z południa fala nakryła statek, nasze dzielne Gopło najpierw położył się na burcie, jakby przysiadł w wodzie potem powoli wstał i wychynął z kipieli, a przez otwarte wywietrzniki i zejściówki na dół popłynęła strumieniami woda morska. W tym momencie nastąpił black out, stanęła maszyna, agregat a co za tym idzie wszelkie urządzenia. Na chwilę zapanowała przeraźliwa cisza, słychać było falę uderzającą o burtę ale przez statek przede wszystkim niosły się piętrowe „błogosławieństwa” rybaków, którzy mieszkali w kabinach poniżej poziomu wody, na tzw. „Manhattanie”. Piszę o tym wydarzeniu na stronie morze-morze, zresztą na tej stronie piszę o Jurku, bądź o wydarzeniach w których on brał udział a ja byłem świadkiem w kilku tekstach, polecam ten link.
W każdym razie, Jurek już wieczorem skomentował ten fakt skoczną piosenką, słynną już dzisiaj „Sztorrrmową bossanową”. Cały gniew z chłopaków wyparował, prali i wieszali upapraną bieliznę i ciuchy, nucąc ją pod nosem, bądź śmiejąc się w głos z przygody i piosenki.
Taki Jurek był, zawsze życzliwy, skory do pomocy, nie dość że nie konfliktowy to często w trudnych sytuacjach rozładowywał napięcie, łagodził, negocjował. Kiedy wybuchał jakiś konflikt w załodze mawiał do zacietrzewionych „kogutów”, chłopaki, z tego pokładu nie da się zejść, pozabijacie się albo pogodzicie i jakoś swoje sprawy poukładacie, inaczej się nie da…
Z Jurkiem zrobiłem jeszcze dwa rejsy na Gople, jeden 180 dni na Pacyfiku a drugi tyle samo trwający, tyle że na południowym Atlantyku, trochę poniżej Falklandów.
Z obydwu wspominam go jak najcieplej, zawsze brał żywy udział w życiu załogi, znakomicie się z nami czuł, dla niego stopień czy hierarchia miały średnie znaczenie, liczył się człowiek.
Lata później, kiedy w Świdnicy organizowaliśmy Dni Żagli ( w Świdnicy, pod Wrocławiem!), pomyślałem, że fajnie by było zaprosić Jurka żeby nam zaśpiewał, zadzwoniłem, po serdecznym powitaniu i sprawdzeniu jego kalendarza stwierdził, przyjadę, a co!
No i przyjechał, i zaśpiewał, pełna sala słuchała ze szczękami na kołnierzykach, bo co jak co, śpiewać potrafił, bawić publiczność też!
Po koncercie i kolacji zadzwonili koledzy z klubu, czy byśmy nie wpadli z Jurkiem poszantować, Jurek oczywiście się zgodził! (Po wielogodzinnej podróży pociągiem ze Świnoujścia, po koncercie! To był właśnie Jurek!) No i się zaczęło, chłopaki z Tabasco Club śpiewali, Jurek im wtórował a czasami było odwrotnie, już nie pamiętam, bo dużo wina przy tym wypiliśmy…
Drugiego dnia Jurek zaśpiewał setkom ludzi zgromadzonych nad miejskim zalewem kolejny niezapomniany koncert. Dzisiaj, choć minęło ponad 10 lat, wielu świdniczan doskonale pamięta tamte wydarzenie, wielu zostało jego wiernymi fanami jeżdżąc za nim na koncerty po Polsce.
Jurek w mojej pamięci zostanie na zawsze, zawsze będzie kojarzył się z łobuzerskim uśmiechem, lekko zachrypniętym głosem, delikatnie zachwianym krokiem dryblasowatej sylwetki gdy wracał z miasta na statek, przyjacielskim objęciem gdy coś w duszy dokuczało i godzinami spędzonymi w kabinie Chiefa na pogaduchach, śpiewaniu, wspominaniu…
Gdyby ktoś spytał, o najkrótsze podsumowanie Jurka, powiedziałbym, że to był BARDZO DOBRY CZŁOWIEK.
Z. Zdjęcia też Z. 🙂